Z Ryszardem Majchrowskim, właścicielem piekarni w Gdańsku, przy ul. Dolna Brama 12, rozmawia Maria Rybińska.

Które pokolenie prowadzi tę piekarnię?
Drugie. Ojciec był piekarzem przez całe życie, a ja kontynuuję jego dzieło. Przede mną z ojcem pracował brat, ale wyjechał 30 listopada 1981. Dwa tygodnie później wprowadzono stan wojenny, więc został za granicą. I tak się tutaj znalazłem.

A jest Pan z wykształcenia piekarzem?
Nie. Jestem inżynierem mechanikiem.

Jak Pan tu trafił?
Ojciec przyjechał do Gdańska wiosną roku 1945, miasto jeszcze płonęło.

Czy przyjechał na Dworzec Południowy?
Nie, nie dotarł na Dworzec Południowy, ponieważ całe Żuławy były zalane. Pociąg się cofnął do Bydgoszczy i przyjechali przez Kościerzynę do Gdyni. Ojciec miał piekarnię na Chełmie, przy ul. Lubuskiej 50. Tam, gdzie teraz, przy ulicy Armii Krajowej, jest kładka i dwie windy. W roku 1953 zlikwidowano prywatne inicjatywy. Potem, za czasów Gomułki próbowano "naprawić" krzywdy, więc wydano ojcu pozwolenie na ponowne otwarcie piekarni, ale odzyskał tylko jedną trzecią tych pomieszczeń, warunki były tam ciężkie. Pracował przy ul. Lubuskiej do końca roku 1972. Chciał rozbudować piekarnię, zrobić remont, ale nie dostał zezwolenia, gdyż budynek - ze względu na planowaną budowę - przeznaczono do rozbiórki. Ojciec zaczął więc poszukiwać nowego lokalu na piekarnię. Tutaj, przy ul. Dolna Brama, znalazł pustostan po dawnej piekarni, zamknięty na głucho. Poprosił o przydział nawet nie oglądając tych pomieszczeń, gdyż były niedostępne. Można więc powiedzieć, że trafił tu "w ciemno". Nie zniechęciło go to, powiedział, że skoro kiedyś była tu piekarnia, to zrobi się remont i jeszcze pohula. Przyznano mu klucze, których jednak nie otrzymał, bo... nikt ich nie miał... Musiał wyważyć drzwi. Okazało się, że lokal jest totalnie zniszczony; kanalizacja była nieczynna, podłoga zalana, istna makabra. Wszystko w środku wyburzył i postawił od nowa. W gruncie rzeczy łatwiej by mu było własnymi siłami wybudować nowy obiekt i mieć potem na własność.

A ten budynek należy do miasta?
Tak. Ale to ojciec dźwignął go z ruin. I wszystko to zrobił sam. Pierwszy chleb wypiekł tutaj 17 stycznia 1973.

Mój mąż przyjeżdża tu po chleb ze Stogów...
Klienci przyjeżdżają z daleka. Moja piekarnia już jako ostatnia piecze taki chleb. Wszyscy inni poszli na łatwiznę, zainstalowali piece elektrycznego i nowoczesne urządzenia. A ja zostałem wierny starociom. I pieczemy tu tak, jak się piekło kiedyś, bez polepszaczy, bez chemii, na naturalnych składnikach. Trafiłem tutaj, bo - jak wspomniałem - brat nie wrócił do Polski po wprowadzeniu stanu wojennego. Przez kilka miesięcy nie wiedzieliśmy co się z nim dzieje, dopiero na wiosnę okazało się, że jest w Stanach. Pracowałem wówczas w Żegludze Gdańskiej, byłem szefem działu mechanicznego. Odszedłem, aby pomóc ojcu w prowadzeniu piekarni. Był 1 kwietnia 1982, przewrotna data... (śmiech). Bo miałem tu zostać kilka miesięcy, a minęło już 36 lat. Ta prowizorka to już chyba dożywocie. Ojcu ubywało sił, chorował na serce. Najpierw byłem jego wspólnikiem, potem się wycofał. Pracował tu jednak do osiemdziesiątego piątego roku życia, a dożył dziewięćdziesięciu pięciu. Natomiast moja mama stała tutaj, za ladą, do osiemdziesiątego ósmego roku życia. A jak skończyła 88, to powiedziała: ja już sobie pójdę... To byli ludzie stworzeni z innego materiału, inni ludzie... Na wszystko zapracowali sobie sami.

Wywiad został przeprowadzony podczas prac nad "Przewodnikiem po placu Wałowym", opracowanym i wydanym przez Stowarzyszenie Opowiadacze Historii Dolnego Miasta w Gdańsku. Materiał przygotowała Elżbieta Woroniecka.

STRONA GŁÓWNA